Polska na krawędzi?
Waldemar Gruna: Kryzys amerykański i tzw. bańka nieruchomości pokazały m.in. deprawację części amerykańskich ekonomistów i firm ratingowych. Znane autorytety poważnych uczelni po cichu za ogromne pieniądze tworzyły stronnicze i nieprawdziwe raporty, które służyły do podejmowania ważnych decyzji finansowych. Kreatywna księgowość była powszechna także w dużych firmach, takich jak ENRON czy AIG, oraz niektórych bankach. Słynna jest już kreatywna księgowość Grecji jako państwa. Czy nie mamy podobnej sytuacji w Polsce?
Janusz Szewczak: Agencje ratingowe zatraciły przyzwoitość do tego stopnia, że przyznawały rating AAA bankowi Lehman Brothers oraz Islandii i jej bankom na kilka dni przed ich bankructwem, czyli nie było w tych i innych przypadkach wiarygodności. Kto płacił za takie ratingi, ten wymagał odpowiednich danych popartych "eksperckimi" podpisami tzw. "autorytetów" w dziedzinie ekonomii. Kreatywna księgowość Grecji nie jest wynikiem ostatnich miesięcy. Była stosowana przez wiele lat i co ciekawe — bardzo aktywną rolę w ukrywaniu prawdziwego stanu finansów publicznych tego państwa odegrał bank Goldman Sachs, bank, który w dużej mierze jest obecny dzisiaj w Polsce, gdzie bardzo swobodne mechanizmy zamiatania pod dywan i "sztuczki magiczne" w dziedzinie finansów publicznych także są stosowane. To pokazuje, że Polska idzie grecką drogą, stosując m.in. instrumenty takie jak swapy walutowe, już od co najmniej trzech lat. Unia Europejska przymyka oko na tę kreację rzeczywistości finansowej przez polski rząd i udaje, że deficyt finansów publicznych (oficjalnie) jest na poziomie 7,9% PKB (produktu krajowego brutto), a w moim przekonaniu jest już na poziomie 9%. Ten poker oszustów ekonomicznych trwa w Europie i Polska nie jest wyjątkiem. W Grecji nie dało się już przedłużyć tej gry w trzy karty, ale nie lepiej jest w Portugalii czy Hiszpanii, no i niestety również w Polsce.
W.G.: Ale w Polsce rząd i większość mediów nie widzą kryzysu, a jeżeli już, to "zawirowania gospodarcze", których przyczyna tkwi poza Polską. Ich zdaniem nasz kraj ciągle kroczy bardzo optymistyczną ścieżką wzrostu w kierunku "przodującej gospodarki UE" i jest wzorcem gospodarowania dla innych krajów na świecie. Czy jest tak rzeczywiście?
J.Sz.: Opowieści rządu o tym, że możemy uczyć innych wychodzenia z kryzysu, to jest objaw jakiejś kompletnej megalomanii, a dokładanie się do "ratowania" Grecji w kwocie 250 mln euro to objaw wręcz gigantomanii. Ogłasza się to w sytuacji poważnych braków w finansach publicznych, podczas gdy np. Czechy odmawiają takiego udziału. To megalomania podobna do tej, jaką znamy z końca lat 70., gdy rządził Edward Gierek, a Polska propagandowo była gospodarczą 10 potęgą świata. W historii Polski znane jest to jako "propaganda sukcesu lat 70.". Gierek wychodzi na prawdziwego Szkota i sknerę, zadłużył kraj na zaledwie 25 mld USD, przeznaczając jednak te pieniądze na różnorakie inwestycje (mniej lub bardziej potrzebne), np. Hutę Katowice czy rozbudowę gdańskiego portu lub rafinerii. Rządy po 1990 roku zapożyczyły nasz kraj na kwotę ok. 260 mld USD i większość z tych środków po prostu przeznaczyły na bieżącą "konsumpcję" systemu funkcjonowania państwa, co jest wielką nieodpowiedzialnością wobec młodych pokoleń Polaków. Problemy z autostradami, które mamy obecnie, są wynikiem braku pieniędzy i rozregulowania cash flow w "przedsiębiorstwie", jakim jest Polska. Kreatywnie liczy się u nas nie tylko deficyt finansów państwa, ale także dług publiczny.
W.G.: Czy silna złotówka jest wynikiem dobrego stanu polskiej gospodarki, zaufania do Polski jako kraju stabilnego rozwoju ekonomicznego i społecznego? Czy złoto może powrócić do roli kotwicy walutowej na świecie?
J.Sz.: Groźna dla finansów państwa jest realizowana obecnie przez rząd koncepcja interwencji walutowej, polegająca na sprzedawaniu środków z unijnej pomocy w wysokości blisko 3 mld euro w 2009 r. i blisko 6 mld euro w 2010 r. oraz 13 mld euro w tym roku. To daje kwotę około 20 mld euro, które zostały i będą wydane wyłącznie na podtrzymanie kursu złotego. Całe rezerwy dewizowe Polski to tylko 70 mld euro. Silna waluta przestaje być jednak bożkiem nawet wśród najbogatszych krajów świata. Złoty stał się walutą "spekulacyjną". Ten łańcuszek szczęścia — czy, jak kto woli, piramida finansowa — pod nazwą "silny złoty" zasilany jest przez stosowanie sztuczek księgowych w greckim stylu. Niestety, ze spekulantami walutowymi trudno wygrać. Nawet Szwajcaria, która walczyła w zeszłym roku o osłabienie swojej waluty (my walczymy o wzmocnienie złotego), nie dała rady spekulantom, mimo że zaangażowała w te operacje olbrzymie kwoty. Frank szwajcarski był w czasie wojen, rewolucji i kryzysów taką bezpieczną przystanią dla kapitału i oszczędności ludzi. Wszystko zostało podporządkowane dążeniom do obniżenia, przynajmniej statystycznie, wielkości polskiego długu publicznego, który i tak na koniec roku zbliży się do 1 biliona zł. Wzmocnienie złotego np. o 10% natychmiast sztucznie obniża nasz dług o 18-20 mld zł, osłabienie odwrotnie — o tyle zwiększa się dług. Ta sztucznie wykreowana siła polskiej waluty nie gwarantuje tańszego pozyskiwania środków na rynku międzynarodowym ani tym bardziej uniknięcia finansowej katastrofy. Czy ten silny złoty oznacza silne państwo i zamożne społeczeństwo? Prezes Narodowego Banku Polskiego M. Belka cieszy się, że mamy jeden z najbardziej płynnych rynków walutowych świata. Niestety, taka płynność oznacza jednocześnie gwałtowne przypływy i odpływy. Bardzo wysokie stopy procentowe w Polsce mogą przyciągnąć kolejne duże kwoty spekulacyjnego pieniądza, co oznaczać może duże "wahania ciśnienia" u polskich kredytobiorców, szczególnie tych walutowych. Niewykluczone, że w tej sytuacji w nieodległej perspektywie świat może powrócić do oparcia walut na złocie. Co mądrzejsi gromadzą jego zapasy. Tymczasem polskie rezerwy tego kruszcu są bardzo małe — ok. 103 ton. Nawet ogarnięta kryzysem Portugalia ma kilka razy więcej złota niż Polska, bo 380 ton, nie mówiąc o Francji, Włoszech czy Niemczech, gdzie rezerwy złota sięgają 2-3 tys. ton. Bank europejski ECB ma niewiele ponad 500 ton, co jest wyjątkowo małą ilością jak na bank mający w sytuacji ewentualnego krachu gwarantować jakimiś rzetelnymi aktywami.
W.G.: W polskiej prasie, a także, o dziwo, niemieckiej, pisze się często o Polsce jako "zielonej wyspie na czerwonym oceanie" kryzysu. Podkreśla się zamożność Polaków i bardzo dobre perspektywy rozwoju naszego kraju. Czy nie jest to kolorowaniem rzeczywistości? Jak wygląda strona socjalna tego bogactwa Polski i Polaków?
J.Sz.: Wbrew bajkom dogmatycznych liberałów, którzy od kilku lat kierują naszym krajem, świadczenia socjalne są skandalicznie niskie, nie zapewniają jakiejkolwiek egzystencji. Dla porównania kilka przykładów. Płaca minimalna w Polsce to ok. 350 euro, a w krajach UE 600-1000 euro, w kryzysowej Irlandii 1220 euro. Polski próg ubóstwa to ok. 175 euro, brytyjski 1048 euro. Jest różnica, prawda? Dziś polski odpis podatkowy na dzieci to ok. 280 euro, a w Niemczech to ok. 1100 euro. Kwota wolna od podatku od dochodów osobistych w Polsce wynosi ok. 750 euro, a w Niemczech to 8004 euro. Najniższe emerytury i renty w Polsce to 150-200 euro przy minimum socjalnym w UE między 400 a 800 euro. Polski zasiłek na dziecko to 15-25 euro, w Niemczech 204 euro plus cała gama odpisów i ulg. Dla niemieckiego czytelnika ciekawostką będzie to, że ten zasiłek na dziecko (15-25 euro) przyznawany jest tylko wtedy, gdy dochód netto w rodzinie nie przekracza na osobę "astronomicznej" kwoty ok.130 euro. Dodatek pielęgnacyjny dla inwalidy wojennego, który miał swój wkład w pokonanie dyktatury hitlerowskiej, to kwota ok. 60 euro. Jeżeli to zestawimy z galopującymi od kilku miesięcy cenami większości produktów codziennego użytku, a szczególnie żywności, które coraz częściej są nawet wyższe niż w UE, to zobaczymy grozę problemów, z jakimi borykać się musi przeciętny Polak. Jak z tego wynika, Polska to nie jest kraj dla starych, chorych ludzi czy wielodzietnych rodzin. Szukanie w kieszeniach polskich rodzin oszczędności to igranie z ludzkim życiem oraz gwarancja nieszczęść i tragedii.
W.G.: W Niemczech od prawie 2 lat dużo mówi się o możliwości upadku waluty euro. Istnieją nawet teoretyczne projekty wprowadzenia ponownie marki niemieckiej. Jak Pan ocenia realność takiego scenariusza ?
J.Sz: Dzień sądu nad sztuczną od samego początku walutą, jaką jest euro, coraz bardziej się zbliża. Została ona stworzona przez polityków, a nie wolny rynek finansowy i gospodarczy. Stosunkowo szybkie przyjęcie tej waluty przez Niemcy było wymuszone politycznymi działaniami, czyli zjednoczeniem Niemiec. To była cena, jaką zapłacili Niemcy za ten akt polityczny, bo od strony ekonomicznej zjednoczenie Niemiec nie dało dobrych rezultatów, pochłaniając olbrzymie kwoty bez oczekiwanych długofalowych postępów w gospodarce. Realność takiego scenariusza istnieje, choć realizacja praktyczna jest wielką niewiadomą. Technicznie sprawa wydaje się prosta do przeprowadzenia — wiele razy w Polsce wymieniano pieniądze z "korzyścią" dla obywateli, ale ze społecznego i politycznego punktu widzenia to trudne przedsięwzięcie. Wymagałoby ono powrotu do granic celnych, czyli faktycznego zawieszenia ustaleń z Schengen, co wydaje się bardzo trudne, gdyż społeczeństwa UE już przyzwyczaiły się do otwartych granic, podobnie jak przedsiębiorstwa. Widać wyraźnie, że ten Europejski Fundusz Stabilności Finansowej, który ma ratować strefę euro przed krachem, jest na dzień dzisiejszy niewystarczający.
W.G.: Zdaniem dużej części niemieckich ekonomistów nadchodzi europejski, a może nawet światowy kryzys finansów państw. Jak może on przebiegać? Dość powszechna jest w Niemczech teza, że przyczyną rozwoju kolejnego etapu kryzysu w Europie będą kraje, które w 2004 roku wstąpiły do UE, w tym Polska. Czy nie jest to zapowiedź faktycznego rozpadu Unii Europejskiej?
J.Sz.: Rzeczywiście Europie grozi druga fala kryzysu bankowego, gdy Grecja ogłosi formalne, a nie jak teraz "pełzające", bankructwo, gdy kolejne 110 mld euro "pomocy" nie pomoże. Dlaczego "pomocy"? Bo tak naprawdę gospodarka grecka oraz sami Grecy tych pieniędzy w większości nie zobaczą, gdyż idą one na spłatę bieżącego zadłużenia w bankach niemieckich, francuskich, holenderskich czy włoskich. Nie są to pieniądze przeznaczone głównie na np. restrukturyzację przemysłu czy podniesienie jakości usług turystycznych lub inne inwestycje, które pomogą Grecji być państwem konkurencyjnym. Ta "pomoc" to de facto pomoc dla tych banków, które pożyczyły Grecji pieniądze, wykupując jej obligacje, a także innych potencjalnych bankrutów, tj. Hiszpanii, Portugalii, Irlandii, na astronomiczną kwotę 900 mld euro. Pieniądze "pomocowe" dla Grecji wracają tam, skąd wyszły, i w realnej gospodarce nic nie znaczą. Znaczyć będą natomiast cięcia budżetowe i drenaż kieszeni greckich podatników. Zresztą tak samo może być w innych krajach UE, w tym w Polsce, bo za błędy polityków płacić będą obywatele, którzy tych polityków niestety wybrali lub pozwolili swoją biernością na ich działania. Gdyby Grecja upadła, to następne w kolejności będą m.in. Portugalia i Hiszpania. To spowoduje, że banki europejskie, a przede wszystkim niemieckie, francuskie i holenderskie, poniosą olbrzymie straty, bo uda się im odzyskać tylko około 30% z pożyczonych kwot. To oczywiście odbije się na Polsce, bo my nie mamy własnego systemu bankowego, ponieważ praktycznie nie mamy polskich banków (w lipcu sprzedany zostanie ostatni większościowy pakiet banku PKO BP). To będzie oznaczać, że gdy banki zagraniczne będą miały problemy z płynnością finansową, to będą je miały także oddziały tych banków w Polsce. Efektem będzie przeniesienie aktywów do central w Niemczech, Holandii czy Francji. Może być tak, jak to się kiedyś mówiło: "Ojciec może wezwać synów do obrony murów" — i te banki w Polsce, które na razie są w dobrej kondycji (podkreślmy — na razie), będą musiały w jakimś stopniu z Polski się wycofać.
W.G.: W Europie kryzys finansów może się sprzęgnąć z kryzysem demograficznym. Jakie skutki może to spowodować w Polsce? Czy jest możliwy krach ubezpieczeniowy w Europie?
J.Sz.: Niestety, w Polsce, podobnie jak w Niemczech, mamy do czynienia z kryzysem demograficznym, ale jest on w stosunku do Niemiec nieco opóźniony i na razie nie tak bardzo widoczny, jak za Odrą i Nysą. Problemem jest jednak w tej sytuacji starzenia się społeczeństwa i dość duże bezrobocie młodzieży, bo dochodzi ono w naszym kraju do 25%, podobnie jak w Hiszpanii, a widzimy, co się tam zaczyna dziać i jak młodzież reaguje na poczynania polityków wszystkich partii, buntując się przeciwko takiemu systemowi społecznemu. Polska młodzież woli wyjechać do ogarniętej kryzysem Irlandii i tam pobierać zasiłek dla bezrobotnych, niż szukać pracy w Polsce, bo za ten irlandzki zasiłek mogą przeżyć w lepszym standardzie niż w naszym kraju. Katastrofa demograficzna grozi nam za kilka lat. Rodziny w Polsce nie otrzymują praktycznie żadnego wsparcia od państwa i nic dziwnego, że młode polskie matki wolały rodzić dzieci w Niemczech, np. w Schwedt — i co ciekawe, potem były ścigane przez polską prokuraturę za to, że podjęły taką decyzję. To pokazuje także, jak odbierana jest przez młode pokolenie szumna zapowiedź przedwyborcza Donalda Tuska sprzed kilku lat. Tusk mówił o wspaniałej służbie zdrowia, jaka ma powstać za jego i Platformy Obywatelskiej rządów. Od czasu wejścia Polski do UE w samej Wielkiej Brytanii urodziło się ponad 100 tys. młodych Polaków, ale najprawdopodobniej żadne z tych dzieci nie wróci do Polski, nie będzie Polakiem, bo poziom życia, edukacji, pracy, pomocy rodzinie nawet w tej ogarniętej kryzysem Wielkiej Brytanii są nieporównywalne do Polski, czyli niby jesteśmy wszyscy w Unii, ale poziom życia i perspektywy są kompletnie inne, niż nam się wydawało, że będą po kilku latach od wstąpienia do UE. To jeszcze wyraźniej widoczne jest przy porównaniu Polski do Niemiec i bardzo prawdopodobne jest to, że w perspektywie 5-10 lat Niemcy "wyssą" z Polski najbardziej intelektualnie i fachowo rozwiniętą młodzież, która będzie pracować na niemiecki system zabezpieczeń socjalnych i emerytalnych. Kto będzie pracował na emerytury polskich obywateli? Nie wiem, bo w perspektywie 10 lat tylko 2 osoby pracujące będą musiały utrzymać jednego emeryta. Pamiętajmy, że ludzie co roku są zdrowsi i dłużej żyją, przez co dłużej korzystają ze słusznych przywilejów emerytalnych.
W.G.: Jakie są w takim razie perspektywy obecnie pracujących takich jak ja 50-latków?
J.Sz.: Optymalnym rozwiązaniem dla nieudolnej władzy byłoby pewnie, gdybyśmy pracowali do osiemdziesiątki, a potem od razu umierali, nie robiąc niepotrzebnego zamieszania. Po ostatnich decyzjach rządu składki emerytalne OFE będą inwestowane w bardziej "agresywne" fundusze, czyli mówiąc po ludzku: w szalenie ryzykowne operacje giełdowe. Kasyno i hazard na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Czerwone wygrywa, czarne przegrywa, ale i tak bank trzyma zagraniczny krupier, a jest już dziś co położyć na zielonym stoliku — to blisko 221 mld zł polskich oszczędności. Fantastycznie gra się cudzymi pieniędzmi, zwłaszcza gdy rachunek przy kasie trzeba będzie zapłacić za 30-40 lat. Strach pomyśleć, co się stanie z pieniędzmi potencjalnych polskich emerytów, czyli także pańskimi, gdy przytrafi się nam jakiś kolejny kryzys finansowy czy zwykły giełdowy krach. Wolę o tym nie myśleć, a tym bardziej mówić.
W.G.: Kilka lat temu mieliśmy tzw. "bańkę internetową", potem "nieruchomości". Coraz częściej mówi się o "bańce energii odnawialnej". Jak pan ocenia tę część energetyki, szczególnie po tym, jak Niemcy postanowiły odejść od energii atomowej do 2022 roku? Dyrektywy unijne nakładają olbrzymie kary za emisję CO2. Czy ten system powiązania finansów i energetyki nie wysadzi w powietrze całej Europy? W tym czasie Polska zamierza budować elektrownię atomową za kwotę ok. 20 mld euro, ale nim to się stanie, już za 2 lata będziemy musieli odprowadzać olbrzymie kwoty związane z emisją CO2. Jak to wpłynie na polską gospodarkę?
J.Sz.: Budowa elektrowni atomowej w Polsce to mrzonka i science fiction wicepremiera Pawlaka. To nie jest realna inwestycja, przede wszystkim ze względów finansowych. Ta "bańka energii odnawialnej" jest mało znanym, ale ciekawym tematem. Rzeczywiście UE strzeliła sobie nie tyle w stopę, ile nawet w udo z tymi emisjami, bo to jest kompletnie chore i nie ma prawa się udać. Wiele krajów, m.in. Polska, podpisało "weksle in blanco" na to CO2. Realna pomoc z UE dla Polski od 2004 r. do dzisiaj to ok. 34 mld euro (uzysk netto), a te "ekologiczne weksle" dotyczące ochrony środowiska, restrukturyzacji energetyki czy emisji CO2 w moim przekonaniu opiewają dzisiaj na ok. 100 mld euro. Niemcy i Włochy zapowiedziały niedawno odejście w kierunku energii odnawialnych, które są dość drogie. Koszt budowy jednego "wiatraka" to kwota 2-4 mln euro w zależności od jego mocy. To kwota nieadekwatna do wartości intelektualnych i fizycznych (stal, elementy konstrukcji itp.) i jest efektem pewnej inżynierii finansowej, która opiera się nie tylko na bankach, ale także na dotacjach unijnych. Te ostatnie oraz, jak w Niemczech, dotacje rządowe są motorem rozwoju branży energii odnawialnej. Mechanizm napędzania wartości tego sektora gospodarki jest bardzo podobny do tego, jaki stworzył tzw. "bańkę internetową". Firmy high-tech osiągały zawrotne wartości, inwestowano w nie miliardy euro i USD, ale okazały się często przecenionymi walorami, których wartość nagle spadła, podobnie jak było to z nieruchomościami. W sytuacji energii odnawialnej istnieje obawa co do właściwej kalkulacji kosztów jej funkcjonowania oraz korzyści, jakie ma przynieść. Przykładowo — biopaliwa nie zdały egzaminu i inwestycje w przedsiębiorstwa tego typu nie są zyskowne bez pomocy państwa (ulgi lub dotacje), a samo paliwo nie jest konkurencyjne cenowo. To może spowodować odwrócenie się kapitału od tej dziedziny. To, że Niemcy teoretycznie mają zamiar zrezygnować z energii atomowej do 2022 roku, wcale nie oznacza zwiększenia atrakcyjności energetyki odnawialnej, jeżeli chodzi o inwestorów, bo przy braku wsparcia państwa rozwój jej nie jest możliwy, a to wsparcie w najbliższych kryzysowych latach będzie na pewno utrudnione. Tym bardziej że przed tą "bańką energii odnawialnej" będziemy mieli w Europie "bańkę obligacji państwowych". Greckie obligacje już są tak naprawdę "śmieciowe", ale i inne kraje, które stoją w kolejce do bankructwa, mają ze swoimi papierami wartościowymi poważne problemy. Moim zdaniem dotknie to również obligacji polskich. Dzisiaj polskie obligacje 10-letnie sprzedają się jak świeże bułeczki, ale, co ciekawe, są one zbliżone cenowo do tych w Hiszpanii — kraju, który stoi na skraju krachu finansowego.
Źródło: Twój REGION Europy nr9